Shigon's Memories
Moderator: Moderatorzy
Shigon's Memories
Część 1.
"Gińcie marni podludzie!" - przeraźliwy wrzask rozległ się niesamowicie głośno, by po chwili przerodzić się w równie głośny diaboliczny, psychodeliczny śmiech.
Miałem wrażenie, że cała planeta jest bombardowana tysiącami niewyobrażalnie potężnych fal uderzeniowych. Jednakże nie mogłem nic zrobić, wciąż leżałem półprzytomny twarzą do ziemi. Próba delikatnego poruszenia dłonią zakończyła się niepowodzeniem.
Śmiech rozlegał się wciąż. Podjąłem kolejną próbę, żeby wstać. Niestety bezskutecznie. Po raz kolejny nie potrafiłem stawić czoła sytuacji. Byłem bezsilny i bezbronny. Zupełnie jak w Dorandii, gdy wróg dawał wycisk moim kompanom...Zupełnie jak na mojej rodzinnej planecie, gdy na moich oczach ginęli bliscy...Zupełnie jak...Nie...to się nie może tak skończyć...Zbyt wiele razy przegrywałem...
Nagle zorientowałem się, że zaciskam ze złością pięść. Rozluźniłem ją, po czym zgiąłem dłoń kilka razy.
"No, dalej Shigon...wiem, że stać Cię na więcej..." - mówiłem w myślach sam do siebie. Poczułem jak na moją twarz wstępuje lekki uśmieszek. Nigdy nie potrafiłem nazwać tego rodzaju uśmiechu. Rodził się on bowiem z wielu rzezy, każda z nich miała niewielkie nasilenie, ale wszystkie razem dawały ten właśnie uśmiech. Było to między innymi poczucie wzniosłości chwili...poczucie odzyskanej nadziei...trochę pyszałkowatości...że jeszcze chwila i pokażę na co mnie stać...
Oparłem się na prawej ręce i lekko się na niej podniosłem. To samo po chwili uczyniłem z lewą. Powieki powoli zaczęły się otwierać. W końcu ujrzałem przed sobą ziemię. Na początku obraz był nieostry, rozmazywał się. W końcu zacząłem dochodzić powolutku do siebie. Zacząłem cicho chichotać. Sam nie rozumiałem dlaczego. Powoli zacząłem wstawać, a mój chichot się nasilał.
Gdy wstałem, powoli otrzepałem się z brudu, po czym spokojnie podniosłem głowę w górę. Chichot nagle ustał. Został tylko zamrożony na twarzy uśmieszek. Po chwili zniknął i on.
Znałem go!
"Gińcie marni podludzie!" - przeraźliwy wrzask rozległ się niesamowicie głośno, by po chwili przerodzić się w równie głośny diaboliczny, psychodeliczny śmiech.
Miałem wrażenie, że cała planeta jest bombardowana tysiącami niewyobrażalnie potężnych fal uderzeniowych. Jednakże nie mogłem nic zrobić, wciąż leżałem półprzytomny twarzą do ziemi. Próba delikatnego poruszenia dłonią zakończyła się niepowodzeniem.
Śmiech rozlegał się wciąż. Podjąłem kolejną próbę, żeby wstać. Niestety bezskutecznie. Po raz kolejny nie potrafiłem stawić czoła sytuacji. Byłem bezsilny i bezbronny. Zupełnie jak w Dorandii, gdy wróg dawał wycisk moim kompanom...Zupełnie jak na mojej rodzinnej planecie, gdy na moich oczach ginęli bliscy...Zupełnie jak...Nie...to się nie może tak skończyć...Zbyt wiele razy przegrywałem...
Nagle zorientowałem się, że zaciskam ze złością pięść. Rozluźniłem ją, po czym zgiąłem dłoń kilka razy.
"No, dalej Shigon...wiem, że stać Cię na więcej..." - mówiłem w myślach sam do siebie. Poczułem jak na moją twarz wstępuje lekki uśmieszek. Nigdy nie potrafiłem nazwać tego rodzaju uśmiechu. Rodził się on bowiem z wielu rzezy, każda z nich miała niewielkie nasilenie, ale wszystkie razem dawały ten właśnie uśmiech. Było to między innymi poczucie wzniosłości chwili...poczucie odzyskanej nadziei...trochę pyszałkowatości...że jeszcze chwila i pokażę na co mnie stać...
Oparłem się na prawej ręce i lekko się na niej podniosłem. To samo po chwili uczyniłem z lewą. Powieki powoli zaczęły się otwierać. W końcu ujrzałem przed sobą ziemię. Na początku obraz był nieostry, rozmazywał się. W końcu zacząłem dochodzić powolutku do siebie. Zacząłem cicho chichotać. Sam nie rozumiałem dlaczego. Powoli zacząłem wstawać, a mój chichot się nasilał.
Gdy wstałem, powoli otrzepałem się z brudu, po czym spokojnie podniosłem głowę w górę. Chichot nagle ustał. Został tylko zamrożony na twarzy uśmieszek. Po chwili zniknął i on.
Znałem go!
...::: Keep Calm & Follow your Joy :::...
Część 2.
"Rahid..." - powiedziałem słabym głosem. Moja twarz przybrała śmiertelnie poważny wyraz. Czułem wyraźnie jak święcące, zielone oczy wbijają we mnie swój wzrok niczym sztylet. Przypominały teraz parę ognistych zielonych płomieni. Były jedynym, co dostrzegałem spod szarego, habitowego kaptura. Umiejscowione były w mroku, znajdującym się tam, gdzie powinna widnieć twarz. Jego śmiech również ustał.
Nie wiem, jak długo wpatrywaliśmy się w siebie, ale miałem wrażenie, że przebija się do mojej świadomości. Straciłem kontakt z rzeczywistością. Liczyły się tylko jego oczy. Robiło mi się dziwnie słabo. Straciłem zdolność do działania, do podejmowania jakichkolwiek decyzji. Straciłem wolną wolę. W mojej głowie istniała tylko myśl o jego oczach. To mogło trwać godzinami, ale mógł to być też ułamek sekundy.
Postać zaczęła mamrotać coś w niezrozumiałym języku. Obraz zaczynał spowijać coraz silniejszy mrok, a ja z każdą chwilą traciłem przytomność.
Obudziłem się we mgle. Widziałem tylko jego oczy. Nie mogłem się poruszyć. Znów ta bezsilność. Zastanawiałem się, dlaczego takie rzeczy spotykają tylko mnie. Dlaczego tylko ja nie potrafię nigdy zrobić czegoś sensownego, choćby wymagała tego sytuacja. Zastanawiałem się, dlaczego zawsze kiedy...
-"Shigonie."
Głuchy odgłos bicia mego serca rozniósł po całym mym ciele dziwny niepokój. Piekący chłód nie pozwalał mi odetchnąć. Opór nie byłby nadaremny. Wiedziałem, że mogę się przeciwstawić, ale jednocześnie coś mnie powstrzymywało.
-"Shigonie."
Ten sam głos, jednakże tym razem nieco głośniejszy i wywołujący większy niepokój, choć o dziwo po chwili zacząłem rozpoznawać w nim nieco przyjazne brzmienie. Czy to możliwe?
***
- "I nagle ten potworny pisk w mojej głowie...i ból..." - mówiłem masując skronie - "Wiesz, mleko przed oczami, te sprawy...no ale dobra, zeszliśmy z tematu, o czym my to..."
- "O smoczych kulach, przyjacielu. O smoczych kulach." - powiedział patrząc na radar - "Siedem posiada Senfers, dwie są w naszym posiadaniu, ale została jeszcze jedna...właśnie się przemieszcza na zachód"
-"Niech zgadnę, do bazy Senfersa?" - zapytałem
-"Otóż właśnie nie zgadłeś" - odparł Oxpold - "Za dużo chciałbyś się domyślać, to Cię może kiedyś zgubić"
-"Dobra, dobra, nie wymądrzaj się" - odparłem z życzliwym uśmiechem lekkiego rozbawienia i autoironii - "Lecimy po kulę?" - zapytałem retorycznie
-"To może być jakaś pułapka"
-"No i..?" - zaśmiałem się z lekkim niedowierzaniem, że słyszę coś takiego z jego ust
-"No tak, racja, zapomniałem..." - uśmiechnął się lekko - "...wiesz, dawne przyzwyczajenia".
Shigon i Oxpold patrzyli na siebie przez chwilę porozumiewawczo. Nagle Saiya-jin dał znak kompanowi kciukiem, po czym przemienił się w Super Saiya-jina i gwałtownie wzbił się, by polecieć na zachód. Oxpold ruszył tuż za nim.
Ma ktoś może ochotę wystąpić w moim hmm...fanficku(?) ?
"Rahid..." - powiedziałem słabym głosem. Moja twarz przybrała śmiertelnie poważny wyraz. Czułem wyraźnie jak święcące, zielone oczy wbijają we mnie swój wzrok niczym sztylet. Przypominały teraz parę ognistych zielonych płomieni. Były jedynym, co dostrzegałem spod szarego, habitowego kaptura. Umiejscowione były w mroku, znajdującym się tam, gdzie powinna widnieć twarz. Jego śmiech również ustał.
Nie wiem, jak długo wpatrywaliśmy się w siebie, ale miałem wrażenie, że przebija się do mojej świadomości. Straciłem kontakt z rzeczywistością. Liczyły się tylko jego oczy. Robiło mi się dziwnie słabo. Straciłem zdolność do działania, do podejmowania jakichkolwiek decyzji. Straciłem wolną wolę. W mojej głowie istniała tylko myśl o jego oczach. To mogło trwać godzinami, ale mógł to być też ułamek sekundy.
Postać zaczęła mamrotać coś w niezrozumiałym języku. Obraz zaczynał spowijać coraz silniejszy mrok, a ja z każdą chwilą traciłem przytomność.
Obudziłem się we mgle. Widziałem tylko jego oczy. Nie mogłem się poruszyć. Znów ta bezsilność. Zastanawiałem się, dlaczego takie rzeczy spotykają tylko mnie. Dlaczego tylko ja nie potrafię nigdy zrobić czegoś sensownego, choćby wymagała tego sytuacja. Zastanawiałem się, dlaczego zawsze kiedy...
-"Shigonie."
Głuchy odgłos bicia mego serca rozniósł po całym mym ciele dziwny niepokój. Piekący chłód nie pozwalał mi odetchnąć. Opór nie byłby nadaremny. Wiedziałem, że mogę się przeciwstawić, ale jednocześnie coś mnie powstrzymywało.
-"Shigonie."
Ten sam głos, jednakże tym razem nieco głośniejszy i wywołujący większy niepokój, choć o dziwo po chwili zacząłem rozpoznawać w nim nieco przyjazne brzmienie. Czy to możliwe?
***
- "I nagle ten potworny pisk w mojej głowie...i ból..." - mówiłem masując skronie - "Wiesz, mleko przed oczami, te sprawy...no ale dobra, zeszliśmy z tematu, o czym my to..."
- "O smoczych kulach, przyjacielu. O smoczych kulach." - powiedział patrząc na radar - "Siedem posiada Senfers, dwie są w naszym posiadaniu, ale została jeszcze jedna...właśnie się przemieszcza na zachód"
-"Niech zgadnę, do bazy Senfersa?" - zapytałem
-"Otóż właśnie nie zgadłeś" - odparł Oxpold - "Za dużo chciałbyś się domyślać, to Cię może kiedyś zgubić"
-"Dobra, dobra, nie wymądrzaj się" - odparłem z życzliwym uśmiechem lekkiego rozbawienia i autoironii - "Lecimy po kulę?" - zapytałem retorycznie
-"To może być jakaś pułapka"
-"No i..?" - zaśmiałem się z lekkim niedowierzaniem, że słyszę coś takiego z jego ust
-"No tak, racja, zapomniałem..." - uśmiechnął się lekko - "...wiesz, dawne przyzwyczajenia".
Shigon i Oxpold patrzyli na siebie przez chwilę porozumiewawczo. Nagle Saiya-jin dał znak kompanowi kciukiem, po czym przemienił się w Super Saiya-jina i gwałtownie wzbił się, by polecieć na zachód. Oxpold ruszył tuż za nim.
Ma ktoś może ochotę wystąpić w moim hmm...fanficku(?) ?
...::: Keep Calm & Follow your Joy :::...